Jak Niemożliwe, staje się Możliwe.

Posts tagged ‘Przyjaciel’

Błękitny Domek – Raport

Wybaczcie zwłokę, nareszcie upalne życie w Kuala Lumpur odrobinę zwolniło tempa. Pada dziś, czas więc pisać…

To był niesamowity tydzień. Od rana w niedzielę, czułam napięcie, czy mnie będą pamiętać, czy się nie zmieniły. Szybko, zniknęły wszelkie wątpliwości, już w bramie otoczyła nas gromadka dzieciaków. Łzy napłynęły mi do oczu, przy pierwszym „Hello Tyskaaaaa!”.

Niedziela upłynęła nam na zabawie, rozmowach, uściskach no i poznaniu nowych mieszkańców. Dzieci oprowadziły nas po domu, dużo się zmieniło w ciągu roku od mojej ostatniej wizyty. Nowe daszki nad szkołą, jadalnia, zagajnik dla świń. Ale nic nie mogło się równać nowej, dużej działce, i budowie nowego większego domu. Tutaj, należy się małe sprostowanie. Podczas wymiany maili z Mom, nastąpiło małe nieporozumienie wynikające z niedoskonałości angielskiego. Napisała „We have to build the new house before rain season” co ja zrozumiałam jako „Musimy zbudować (od początku) dom przed porą deszczową” a ona miała na myśli „Musimy dokończyć dom przed porą deszczową”.  Za nieporozumienie przepraszam, wprowadziłam Was w błąd, aczkolwiek stało się to nieumyślnie. Na szczęście, udało się znaleźć, nawet lepszy niż domek, sposób, by przekazać zebrane pieniądze. Ale o tym za chwilę.

I tak, okazało się, budowa nowego domku rozpoczęła się już jakiś czas wcześniej. Konstrukcja, dach i podłogi były już gotowe. Dwóch stolarzy wątpliwego doświadczenia, pracowało nad ścianami, oknami i drzwiami oraz wykończeniem pomieszczenia dla rodziców. W prowizorycznej stolarni, docinali deski, które jak się dwa dni później okazało, kosztują majątek.

We wtorek, ku zdenerwowaniu Foresta, okazało się że deski 3 kategorii, które w tartaku chcieli nam sprzedać, okazały się najlepszym dostępnym drewnem w okolicy.  Źle przechowywane, źle cięte, słabej jakości – w dodatku drogie. Cała ta sprawa okazała się częścią jednego wielkiego „drzewnego” dramatu w Kambodży, na którego nie mieliśmy wpływu, więc z bólem w sercu, zapłaciliśmy za niezbędną ilość i rozpoczęliśmy budowę. Czego?

Kuchnia! Czy to nie wspaniały pomysł?! Na domek, zrzucało się wielu ludzi z różnych krajów, a kuchnia z jadalnią, będą tylko od nas, Polaków. Kto jak kto, ale lubimy dobrze zjeść, prawda? Więc, kuchnię i jadalnię, buduje się poza „murami” domku sypialnego. Są to osobne pomieszczenia, budowane na poziomie gruntu (domek jest na 2,5m podwyższeniu). „Nasza”  kuchnia, będzie miała 2 ściany i zadaszenie, będzie otwarta w kierunku domku, tworząc w środku coś na kształt dziedzińca. Wszystko, stoi na metrowym usypie, wyznaczonym na podstawie zeszłorocznej linii wysokości wody powodziowej (którą widać wyraźnie na każdym murze w mieście).

W środę, drewno na stoły i blat kuchenny, zdobyliśmy z wycinki w pasie wału przeciw-powodziowego, który rząd wreszcie postanowił umocnić i oczyścić. Kilka godzin negocjacji, dużo dźwigania i udało się zdobyć wspaniałe kawałki idealne na stoły. No i zaoszczędzone 200$, można wydać na wyposażenie. W związku z tym, że tu wciąż gotuje się na węglu, ustawiając garnki na glinianych „wiadrach” w żarem, najbezpieczniej jest mieć „kuchenkę” na ziemi.

Kilka dni, zajęło nam „badanie” „sztuki” budowlanej i „myśli” inżynierskiej, gdyż wiele rozwiązań było bardzo „innowacyjne”. Utrudniona komunikacja ze stolarzami nie przyspieszała prac, ostatecznie udało się wprowadzić kilka niezbędnych poprawek, jak podparcie stropu i wzmocnienie podłogi w domku. Uszczelnienie ścian, miejsca na okna i drzwi, posadzka i pomieszczenia na parterze i lokalizacja łazienek – wiele spraw należało przedyskutować. Na szczęście, udało się sprawy doprowadzić „poprawnie” do końca.

W piątek, w związku z tym, że deszcze odrobinę opóźniły budowę, zdążyliśmy tylko przygotować teren pod „naszą” kuchnię i jadalnię. W przyszłym tygodniu, powinnam dostać raport od Mom, wtedy uaktualnię wieści o postępie prac.

Sobota, upłynęła nam na zabawie, odrabianiu lekcji, angielskim, grach i śpiewaniu. No i zdjęciach. I przytulaniu. I pytaniach „When you will be back, Tyska?!” „When you return Peter?!” Padła więc kolejna obietnica, za rok! I już mam pomysł na przyszłoroczną akcję – zbudujemy dzieciakom szkołę!! Miejsce, gdzie na spokojnie będą mogły się uczyć matematyki, języka Khmerów i angielskiego od wolontariuszy.  Może Ty przyjedziesz tu z nami ??

By (już drugi) raport z akcji Błękitny Domek był kompletny, poniżej znajduję się lista zakupów. I tak, za uzbierane 1100 US$ kupiliśmy:

  • 2,5 m³ drewna na budowę kuchni i jadalni (deski, słupki i kantówki)
  • Transport drewna z tartaku na teren budowy    =>600US$
  • 250 kg ryżu
  • 5 kg mięsa wieprzowego
  • 15 litrów oleju palmowego do smażenia
  • 10 kg cukru
  • 10 kg soli
  • 5 kg czosnku
  • 18 butelek sosu chilli
  • 12 butelek sosu sojowego
  • 5 kg mąki ryżowej
  • 10 kg makaronu
  • 8l sosu pomidorowego
  • 2l sosu rybnego
  • 40 kartoników mleczka sojowego (czekoladowego)
  • 50 puszek soku jabłkowego (w ramach polskich rarytasów)
  • 4 ciasta bananowe
  • Transport – Tuk-Tuk     => 250US$
  • 2 miesięczny zapas szamponu
  • 10 kg proszku do prania
  • 1kg wybielacza
  • 5l płynu do mycia naczyń
  • Tasak
  • Łyżki
  • Pałeczki do jedzenia     => 150US$

Ostatnie 100US$ postanowiliśmy przeznaczyć na małe przyjęcie, przy okazji urodzin Sophy i ostatniego wspólnego wieczoru. Podczas gwarnej dyskusji, zostało postanowione (nasza propozycja „wycieczki” na basen, została odrzucona, na poczet wyżerki i otwartej przestrzeni) , że jedziemy na piknik za miasto. I tak pieniądze poszły na:

  • Transport (ciężarówka, na której pace przejechaliśmy radośnie przez miasto)
  • 10 grillowanych kurczaków
  • Napoje
  • Prezent dla Sophy (różowe sandałki na koturnie, z kwiatkiem, wedle wyboru)

Zdjęcia, już wkrótce!

Jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do powodzenia akcji!

 

 

Stabilizacja i tęsknota.

Dziś mijają 3 miesiące, od naszego przyjazdu do Kuala Lumpur.

Niesamowite, jak ten czas szybko leci. Choć jak mój Przyjaciel niedawno powiedział „Myślałem, że to ponad pół roku, tak długo już was nie ma”.  Czas płynie inaczej, dla tych, którzy zostają i dla tych, którzy wyjechali…

Życie powoli się układa, znaleźliśmy wygodne lokum, pracuję w fajnej firmie, zarabiam wystarczająco, z perspektywą na więcej. On świetnie sobie radzi, choć nie lubię naszego życia nazywać „sobie radzeniem”. Po prostu jest. I jest dobrze.

 

Stabilizacja, przynosi ze sobą powrót do starych nawyków.

Wielu chcą-nie-chcąc musieliśmy się pozbyć. Kolacje przy winie i wariacji francuskich czy włoskich serów,  popcorn do filmu, małych road-tripów do Szczecinka, Gdańska czy Wrocławia, shoppingu w IKEI – wszystko tutaj, z różnych powodów, jest niemożliwe. Są nawyki, które zniknęły i już nie chcemy do nich wracać. Na szczęście.

 

Stabilizacja przynosi ze sobą większą tęsknotę.

Kiedy świat nie jest już taki „nowy” i „inny”, zaczynasz się czuć jak u siebie, zaczyna brakować tych najważniejszych czynników. Rozmów przy kawce z Tą najlepszą, czy kina z Tym najbliższym. Wypadu z Siostrami, rad Mamy, marzeń Taty. Radości dzielenia się smutkiem. Nawet kłótni brakuje, kiedy związek z Nim jest wciąż idealny. Brakuje ludzi, bez których to wszystko i tak wydaje się szare. Jedyne co można zrobić, to pisać. Do Was.

 

Stabilizacja przynosi też miejsce, na nowe marzenia.

Kiedy jedno już jest spełnione, czas na kolejne. A co dzień rodzą się nowe. Choć w dzień taki jak dziś, marzy mi się zorganizować grilla, robić drinki, przygotować Procentowego Arbuza, sałatki, kanapeczki – i świętować z Wami właśnie. Każdy jest zaproszony. Jest basen, palmy i gwieździste niebo. Muzyka i tańce. Jest tylko jeden haczyk – takie marzenie, trzeba spełnić grupowo…

 

Kiedy odebrać Cię z lotniska?

 

Tydzień: 10

Dziesięć tygodni za nami. Tylko dwa tematy, nasuwają się na myśl:

Czego nam brakuje (kolejność nie-przypadkowa)

  1. Kiełbasy, wędlin, szyneczki i smalcu
  2. Mruczenia Kota (w ogóle Kota w całości)
  3. Wtulania w ciepłą kołdrę, kiedy zrobi się chłodno w środku nocy (tu w łóżku jestem ja, poduszki, On i 30*C)
  4. Kawy z przyjacielem
  5. Szalików, chustek, apaszek i pasków
  6. Wina z lwem za 10zł  z Bierdonki
  7. Spaceru po Spocie
  8. Twarożku i kwaśnej śmietany
  9. Pierogów babuni
  10.  Piwa z przyjacielem
  11.  Powideł śliwkowych
  12.  Ogórków kiszonych, papryki konserwowej
  13.  Chleba z pszennej mąki
  14.  Budzącej się przyrody
  15.  Chrzanu
  16.  Kaszy gryczanej
  17.  Lasu iglastego
  18.  Grupowych  wypadów do multikina
  19.  Spacerów po Gdańsku, z kubkiem PiKawy
  20.  Ciebie

Czego nam nie brakuje:

  1. Zimna
  2. Szarości
  3. Tłoku w tramwaju
  4. Marudzenia na pogodę
  5. Polityki
  6. Polskiej telewizji
  7. Kiepskiej muzy w radiu
  8. Dziurawych dróg
  9. Niedojrzałych ananasów
  10.  Drogiego paliwa
  11.  Kolejek w urzędzie, wrednych ekspedientek
  12.  Zimnego morza
  13.  Sąsiedzkiej zawiści
  14.  Kościoła (katolicyzm w porównaniu, jest taką smutną religią)
  15.  Oszustów w pracy
  16.  Drogich storczyków
  17.  Fotoradarów, mandatów i policji
  18.  Podatków (a właściwie zaniżonej wypłaty, bo podatek trzeba odciągnąć)
  19.  Zimowych płaszczy i mokrych butów
  20.   Problemów z lokatorami, z właścicielami i sąsiadami.

Wielka Niedziela, Wielka Tęsknota i odwieczna z nią Walka.

Szczęście, że jajka wszędzie na świecie, smakują tak samo…

(…)

Jak moja mama zauważyła, w ostatnim z naszych maili „wiem, wiem, to już drugie święta kiedy cię nie ma, wiem, ale co z tego…” I tak jak Ona i ja, oczekujemy, że będzie łatwiej przeżyć święta osobno, jeśli raz się to już przećwiczyło. Otóż, nieważne ile ćwiczysz rozstania,  rozłąkę i tęsknotę – zawsze tak samo boli serce!  I szaleje głowa – ponad tydzień rozdrażnienia i napięcia, by dopiero przy szklaneczce whiskey dojść, że to „chandra domowa”. To jest ten moment, kiedy jeszcze mieszkając w Gdańsku, rzucałam wszytko, i jechałam do domu…

Gdyby nie On, z pewnością zapomniałabym o świątecznych przygotowaniach, spakowała plecak i pojechała na jakąś wyspę lub w głąb dżungli. Łatwiej tak nie płakać, jak dzieje się coś ekscytującego. 3 lata temu pojechałam do Rzymu. Wieczne miasto,  tłumy pielgrzymów, smaki i zapachy, ciepły apeniński wiatr.

Tym razem, jest nas dwoje. I to Jego pierwsze święta poza domem. Więc przełykam tęsknotę i organizuję świąteczne przysmaki. Sałatka jarzynowa (bez kiszonych ogórków i pora) , jajeczka przepiórcze (jako malowane) i kurze, chleb i bagietka na mące żytniej (wyjątkowo ciężkie do upolowania w KL), kiełbaski (wieprzowe – zakazane – jak się nasi lokatorzy dowiedzą, że są w lodówce, czeka nas eksmisja… za kiełbaski), rosół kurzęcy, nawet na ser żółty się szarpnęliśmy (średnio, 100zł za kilogram najzwyklejszej goudy….). Znalazłam bułeczki drożdżowe podobne do naszej babki (nie mamy piekarnika niestety) i za pieczeń musi nam wystarczyć wieprzowy SPAM (puszka mielonki :P). Iluzja zachowana? moim zdaniem jest do d***y takie udawanie! Ale próbować trzeba.

Życie na obczyźnie, ma swoje plusy i minusy. Nie rozumiesz polityki i plotek, ale i ekspedientki w spożywczym. Jesteś kulturowo wyjątkowy, ale i anonimowo nijaki. Zawsze świeci słońce, nawet, kiedy masz ochotę na depresyjną szarość. Owoce, warzywa, krewetki – taniocha cały rok, zapomnij o serze, śmietanie, wędlinach i pachnącym chlebie. Tęsknota za rodziną i przyjaciółmi, nadaje wielkiej wartości każdej wspólnie spędzonej chwili – cenisz i pielęgnujesz każde wspomnienie i kontakt. Ale nie możesz się po prostu przytulić.

W momentach zwątpienia, jak dziś, myślę sobie „olać tą przygodę, to inne życie, olać te tropiki i kolorowych ludzi… durna baba, która tam miała wszystko, a wyjechała szukać cholera wie czego…. przecież tam mam wszystko. Po prostu kup bilet i wróć…” Wiemy, że to niemożliwe. (Bo, nie mamy  szmalu na bilet, hahahah)  Jeszcze nie znaleźliśmy tego, czego szukamy. Ale czuję, że jest już blisko…

Jak do grudnia nie uzbieramy dudków na przylot do Polski, to już wiem co będziemy robić. Na pewno nie będziemy przystrajać palmy w papierowe bombeczki. I udawać że płaszczka to karp. Oj nie, będziemy nurkować z rekinami wielorybimi i polować na kraby giganty, na Wyspach Bożego Narodzenia! Tak, są tu, niedaleko…

Czekoladowe tornado.

Całą ta czekoladowa zadyma w ostatnich tygodniach nie daje mi spać. Najpierw piętrzyły się pomysły, potem piętrzyły się marzenia. W drugim tygodniu maja musiałam popełnić przesiew i sporą część pomysłów odrzucić. „Co za dużo to nie zdrowo” zasada, która zdawała się nie działać zupełnie – ilość pochłoniętej w tym czasie czekolady, wafelków i ptasiego mleczka wyszła mi tylko na dobre. I na puszyste.

Być Ambasadorem Fabryki Przyjemności – marzenie. „Niedawno marzyłaś o karierze w Singapurze?!” – usłyszałam. I dalej marzę, ale pojawił się nowy cel. Po drodze. Bo szczerze mówiąc, takiej pracy nawet bym nie wyśniła…

Wygram czy nie wygram, szczerze interesuje mnie fakt, kogo, o jakim profilu właśnie Wedlowcy szukają. Czy porównując wysyłane filmiki postawią na oryginalność czy szczerość. Na prostotę wypowiedzi czy skomplikowane rymy? Docenią profesjonalizm czy starania mimo słabego sprzętu czy braku znajomych-filmowców? A to tylko pierwszy etap – co zadecyduje o przejściu do 10?

Nie jestem wyszkolonym marketingowcem. Doświadczenie w branży gastronomicznej, handlowej i reklamowej podpowiada, że sztuka prezentacji to 2/3 sukcesu. Dobrze, ale co w kampanii wedlowskiego Ambasadora  jest najważniejsze do zaprezentowania? Gdzie byłam? Ilu mam czarnych znajomych? Jak wspaniale śpiewam i tańczę? Jakie nagrody otrzymałam od 6 roku życia? Przy okazji podkreślając, że przecież kocham podróże i wspaniale prezentuje się w głębokim dekolcie?! Ja. JA. JA!!! … Nie zgadzam się!!! Autopromocja – jak najbardziej. Ale gdzie się podziały hasła jak „reprezentować”, „dostarczać przyjemność-czekoladę”, „reklamować markę”.

Moim zdaniem, być Ambasadorem to właśnie całym sercem, duszą i ciałem reprezentować swoje źródło. A mowa tu przecież o czekoladzie, o Fabryce Przyjemności, o 160 latach ciężkiej pracy rodaków (:]). Ambasador nie jest samoistną ikoną, ma określoną pracę do wykonania. I nie ma w tym autopromocji. Jest tylko promocja marki. Szereg cech i umiejętności wymaganych jest takim samym wymogiem jak przy zatrudnianiu informatyka czy sekretarki. Tylko w tym przypadku trudniej je sprawdzić. Bo poza medialnością, jak sprawdzić umiejętność szybkiego i kompaktowego pakowania, odporność na lotniskowy-stres, szok kulturowy, tempo aklimatyzacji i przystosowania do odmiennych wzorców kulturowych? Jak sprawdzić to wymagane oswojenie z egzotyką? Jedynym źródłem informacji może być tylko potwierdzenie wielu lat podróży. Ale czy wszyscy podróżnicy to medialne gwiazdy? Trafiła się nam Martyna, Beata,  jest i Wojciech, ale nawet on ma problemy z opinią publiczną.

(…)

Przeszłam do kolejnego etapu. Jest nas 50. Przez 3 dni następnego tygodnia smagać nas będą wiatry, szarpać fale i bombardować deszcze. Ilu przetrwa? 10. Dziesiątka. Tylko.

Dlaczego to ja powinnam być Ambasadorem Fabryki Przyjemności? Znalazłam już tą najprawdziwszą (i oryginlną) odpowiedz. Wierzę, że zmierzą się z nią Wedlowcy na III etapie. Dziś, przede mną droga do Warszawy, odrobina streso-ekscytacji i wtorkowe spotkanie z częścią Wielkiej 50. Szczerze – nie mogę doczekać spotkania osobiście tej bandy świrów, dziwaków, podróżników, osobowości, filmowców i obdarowujących przyjemnością.

(…)

Jak każde – zaczyna się niewinnie. Lekki wietrzyk, potem kilka chmurek. Niewielkie zainteresowanie. Z czasem robi się coraz wyraźniejsze. I zaczyna się panika… Czekoladowe tornado, które zaserwował nam nasz rodzimy Wedel, zmiecie w pierwszym tygodniu około 650  istnień. I nie ustąpi, dopóki nie przetrwa najsilniejszy. W końcu Ambasador, jest tylko jeden…

…Tyśka