Sens.
Jestem nieuleczalnie chora. To już pewne. Po latach badań i testów, konsultacjach ze specjalistami i największymi znawcami tematu, wiem, że nie ma już dla mnie nadziei…
Pierwsze objawy zauważyłam jakieś 15 lat temu. Pocące się dłonie, nieprzespane noce, gorączka, zaburzenia trawienia. Jak każdy nastolatek, zignorowałam je. „To stres, dojrzewanie” tłumaczyli rodzice, tłumaczyli lekarze. I tego się trzymałam.
6 lat temu, wraz z początkiem studiów, objawy powróciły ze zdwojoną siłą, pojawiły się nowe. Nie mogłam myśleć, zapominałam o podstawowych czynnościach, potrafiłam zarwać 5 nocy, by potem paść gdzieś w pociągu, autobusie. Z dnia na dzień stałam się całkowicie ślepa – tylko patrząc daleko przed siebie, widziałam ostro. Wszystko co bliskie wydawało się niewyraźne. I ten nigdy nie zaspokojony głód.
W poszukiwaniu lekarstwa zjechałam większość Europy. Desperacja przy poszukiwaniu antidotum nie pozwalała czekać na nikogo – mogłam polegać tylko na sobie. Wielu nie rozumiało mojego uporu. „Przecież tak nie da się żyć, usiądź, wycisz się, każdy wyjazd pogarsza twój stan”. Mieli rację – odparzenia, siniaki, połamane paznokcie, nie pozwalające chodzić zniszczone stopy, przekrwione oczy, coraz bardziej chore zęby, często zatrucia, skrajne odwodnienie, gorączka i kaszel. Ale ja byłam nie do powstrzymania. Kolejne kontakty. Kolejne poszukiwania. I ciągłe rozczarowanie – czy lekarstwo nie istnieje?
„Impossible is Nothing” stało się moją wiarą. Tak bardzo w to uwierzyłam, że najsilniejsze i najrozsądniejsze argumenty do mnie nie przemawiały. Człowiek chory nie myśli rozsądnie, błądzi tylko ślepo w labiryntach głuchego bólu, nadziei i szaleństwa.
W Portugalii spotkałam Kamiennych Mnichów O’Porto, którzy od wieków trudzili się produkcją znanego w świecie leku. U nich szukałam pomocy. Po 7 dniach, cichych porankach, medytacjach, spacerach i wieczornych sesjach leczniczych, dolinę Mnichów nawiedziły sztormy i wielka fala zalała ich osadę. Wiedzieli już, że nigdy nie będą w stanie mi pomóc. Energia, która wywoływała wszystkie objawy, była dla nich zbyt silna. Ale jeden z mnichów doradził mi, jak choć odrobinę ulżyć swoim cierpieniom „Nigdy nie przestawaj szukać antidotum, w każdym miejscu, w którym się pojawiasz, zostawiasz cząstkę tej energii, wierzę, że z czasem pokonasz ów głód sama. Choroba która, teraz cię niszczy z czasem uczyni cię silniejszą…”
(…)
Przed chwilą wróciłam z najodleglejszej do tej pory wyprawy. Przed chwilą – bo czym są 2 tygodnie w perspektywie wieczności. Podczas dwóch miesięcy w Indochinach, dzieliłam się „chorobową” energią ile tylko mogłam. Niestety, występujące w ostatnim odwiedzonym przeze mnie miejscu drobnoustroje, pogorszyły mój stan. Spotkałam tam Wietrznego Pustelnika, który znał podobne do mojego przypadki. Mimo złych wieści, jakie miał dla mnie, postanowiłam się nie poddawać. Ale dziś już akceptuję swoją chorobę. I postanowiłam, że z czasu który mi pozostał, wycisnę najwięcej jak się tylko da.
(…)
Nie płacz, kiedy odejdę. Każda nowa droga jest podobna do poprzedniej. A doświadczenie przecież z zasady ułatwia sprawę. Kiedy odejdę, pamiętaj, że wkrótce znów się spotkamy. Teraz się uśmiecham, wspominając słowa innego człowieka, który jak ja spędził życie poszukując antidotum. Nigdy go nie odnalazł, ale nadzieja w jego głosie i wiara w jego słowach sprawia, że wiem już na pewno: moje życie ma sens…
„Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. I tylko chory chcę żyć.” R.Kapuściński