Jak Niemożliwe, staje się Możliwe.

Archive for Marzec, 2011

Sens.

Jestem nieuleczalnie chora. To już pewne. Po latach badań i testów, konsultacjach ze specjalistami i największymi znawcami tematu, wiem, że nie ma już dla mnie nadziei…

Pierwsze objawy zauważyłam jakieś 15 lat temu. Pocące się dłonie, nieprzespane noce, gorączka, zaburzenia trawienia. Jak każdy nastolatek, zignorowałam je. „To stres, dojrzewanie” tłumaczyli rodzice, tłumaczyli lekarze. I tego się trzymałam.

6 lat temu, wraz z początkiem studiów, objawy powróciły ze zdwojoną siłą, pojawiły się nowe. Nie mogłam myśleć, zapominałam o podstawowych czynnościach, potrafiłam zarwać 5 nocy, by potem paść gdzieś w pociągu, autobusie. Z dnia na dzień stałam się całkowicie ślepa – tylko patrząc daleko przed siebie, widziałam ostro. Wszystko co bliskie wydawało się niewyraźne. I ten nigdy nie zaspokojony głód.

W poszukiwaniu lekarstwa zjechałam większość Europy. Desperacja przy poszukiwaniu antidotum nie pozwalała  czekać na nikogo – mogłam polegać tylko na sobie. Wielu nie rozumiało mojego uporu. „Przecież tak nie da się żyć, usiądź, wycisz się, każdy wyjazd pogarsza twój stan”. Mieli rację – odparzenia, siniaki, połamane paznokcie, nie pozwalające chodzić zniszczone stopy, przekrwione oczy, coraz bardziej chore zęby, często zatrucia, skrajne odwodnienie, gorączka i kaszel. Ale ja byłam nie do powstrzymania. Kolejne kontakty. Kolejne poszukiwania. I ciągłe rozczarowanie – czy lekarstwo nie istnieje?

„Impossible is Nothing” stało się moją wiarą. Tak bardzo w to uwierzyłam, że najsilniejsze i najrozsądniejsze argumenty do mnie nie przemawiały. Człowiek chory nie myśli rozsądnie, błądzi tylko ślepo w labiryntach głuchego bólu, nadziei i szaleństwa.

W Portugalii spotkałam Kamiennych Mnichów O’Porto, którzy od wieków trudzili się produkcją znanego w świecie leku. U nich szukałam pomocy. Po 7 dniach, cichych porankach, medytacjach, spacerach i wieczornych sesjach leczniczych, dolinę Mnichów nawiedziły sztormy i wielka fala zalała ich osadę. Wiedzieli już, że nigdy nie będą w stanie mi pomóc. Energia, która wywoływała wszystkie objawy, była dla nich zbyt silna. Ale jeden z mnichów doradził mi, jak choć odrobinę ulżyć swoim cierpieniom „Nigdy nie przestawaj szukać antidotum, w każdym miejscu, w którym się pojawiasz, zostawiasz cząstkę tej energii, wierzę, że z czasem pokonasz ów głód sama. Choroba która, teraz cię niszczy z czasem uczyni cię silniejszą…”

(…)

Przed chwilą wróciłam z najodleglejszej do tej pory wyprawy. Przed chwilą – bo czym są 2 tygodnie w perspektywie wieczności. Podczas dwóch miesięcy w Indochinach, dzieliłam się „chorobową” energią ile tylko mogłam. Niestety, występujące w ostatnim odwiedzonym przeze mnie miejscu drobnoustroje, pogorszyły mój stan. Spotkałam tam Wietrznego Pustelnika, który znał podobne do mojego przypadki. Mimo złych wieści, jakie miał dla mnie, postanowiłam się nie poddawać. Ale dziś już akceptuję swoją chorobę. I postanowiłam, że z czasu który mi pozostał, wycisnę najwięcej jak się tylko da.

(…)

Nie płacz, kiedy odejdę. Każda nowa droga jest podobna do poprzedniej. A doświadczenie przecież z zasady ułatwia sprawę. Kiedy odejdę, pamiętaj, że wkrótce znów się spotkamy. Teraz się uśmiecham, wspominając słowa innego człowieka, który jak ja spędził życie poszukując antidotum. Nigdy go nie odnalazł, ale nadzieja w jego głosie i wiara w jego słowach sprawia, że wiem już na pewno: moje życie ma sens…

Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. I tylko chory chcę żyć.” R.Kapuściński

Liczby.

Lubię cyferki, nic na to nie poradzę. I tak, już w drodze powrotnej do domu (czy droga z skądś do domu może być inna niż powrotna? :P), siedzę i liczę…

 

Dystans:

· Samolotem – 23 660 km

· Pociągiem – 1 120 km

· Samochodem/taxi/tuk-tuk – 450 km

· Piechotą – ciężko to ocenić, ale szacuje na jakieś 100 km

 

Czas:

· 4233600 sekund,

· 70560 minut,

· 1176 godzin,

· 49 dni,

· 7 tygodni,

· 1,75 miesięcy,

· 0,13 roku

 

Miejsca (w kolejności odwiedzin):

· Rzym (Włochy) –  14-17.01

· Bangkok (Tajlandia) – 17-20.01

· Phnom Penh (Kambodża) – 20-24.01

· Siem Reap (Kambodża) – 24.01-5.02

· Bangkok (Tajlandia) – 5-7.02

· Phetchaburi (Tajlandia) – 7/8.02

· Krabi (Tajlandia) – 8-10.02

· Koh Phi Phi (Tajlandia) – 10-13.02

· Koh Lanta (Tajlandia) – 13/14.02

· Koh Jum (Tajlandia) – 14-18.02

· Krabi (Tajlandia) – 18/19.02

· Georgetown (Malezja) – 19-21.02

· Kuala Lumpur (Malezja) – 21-26.02

· Singapur (Singapur) – 26.02-03.03

· Bangkok (transfer) – 3.03

· Rzym (transfer) – 4.03

 

Waluty: [[ku uciesze Gregora, który dostanie całe mnóstwo nowych monetek do kolekcji]]

· Euro (Włochy),

· Bath (Tajlandia),

· Riel i Dolar Amerykański (powszechnie stosowany) (Kambodża),

· Ringgit (Malezja),

· Singapur Dollar – S$ (Singapur)

 

Koszty: o pieniądzach nie wypada mówić, powiem tylko tyle, że jedyną rzeczą, na którą trzeba popracować, jest bilet lotniczy Europa-Azja, wszystko inne często jest tańsze niż życie w Polsce.

 

Ludzie:

· Ilość spotkanych po drodze osób – (+∞)

· Ilość nowych przyjaciół na fb – 12

· Ilość nowych prawdziwych przyjaciół – 5

· Ilość poznanych naprawdę inspirujących surferów i podróżników – 3

 

Waga:

· Bagaż na starcie – 17,6kg

· Bagaż przy powrocie – 28,1kg

· Tysiak na starcie – „sporo” kg

· Tysiak przy powrocie – 8kg mniej (wciąż sporo, ale ciut lepiej :P)

 

Ilość zrobionych zdjęć – 5217

Ilość dobrych zdjęć – okaże się jak nabiorę dystansu podczas oglądania – (update: po 4 sorcie, do prezentacji mam 1231 zdjęć)

 

Oraz z serii zaskakujących:

· Ilość odwiedzin na blogu – 2680 (z dnia 5.03)

· Ilość komentarzy na blogu – 26

· Ilość uzbieranych pieniędzy na akcję „Dzieciaki Kambodży” – 610$

· Ilość smsów i wiadomości od przyjaciół podczas mojej nieobecności – więcej niż się kiedykolwiek spodziewałam

· Częstotliwość występowania w nich „zazdroszczę” – za dużo

· I moja na to odpowiedz „ty też tak możesz” – za dużo + kilka ekstra na zachętę

 

Liczby nie kłamią, to była niesamowita podróż…

Droga.

Nie wiem dokładnie ile trwała moja podróż. Mylą mi się strefy czasowe i całe to dodawanie. Wiem tyle, że w czwartek, 3 marca, o godzinie 5 rano, opuściłam hostelowe łóżko z nadzieją, że w piątek wieczorem, położę się w swoim własnym…

Z Singapuru do Bangkoku. W stolicy Tajlandii szybka wiza, hotel, odbiór bagażu, drzemka, kolacja, spowrotem na lotnisko, odprawa, 12h lot do Rzymu, tu szybka kawa z przyjacielem z widokiem na Koloseum, odbiór zimowego płaszcza, i znów w samolocie, by o 23:30 wpaść w Jego ramiona. W euforii powrotu droga minęła szybko i właściwie bezstresowo (zakładam, że poziom stresu w drodze do Azji, zagwarantował mi przynajmniej kilka kolejnych „bezstresowych” wypraw). Trzy wypite w Wiecznym Mieście kawy nie pomogły utrzymać mnie w świadomości na tyle długo, żeby On usłyszał wszystkie historie i tęsknoty, padłam by powstać 14h snu później.

Wspaniale jest być w domu. Leżeć. Jeść. Śpiewać pod prysznicem. Chodzić na bosaka (choć to niekoniecznie synonim domu). Patrzeć mu w oczy. Głaskać Kota. Spać. I spać. I spać. A sny? W snach wciąż jestem w podróży. Śnią mi się dworce, pociągi, pakowanie, bilety, plaże, meczety, skośne oczy, drzewa kokosowe, Pad Thai, brudne shorty, Makaki i piasek. Wciąż jestem w podróży. Zawsze. Na zawsze.

To już 3 dnień w domu i jeszcze nie obejrzałam zdjęć, nie zrobiłam prania, nie posegregowałam korespondencji. Wszystko ma swoje rytuały. Najczęściej chodzi o to, żeby po prostu być, jakby czas na sformatowanie dysków, przeczyszczenie plików, czas na organizację miejsca, na nowe marzenia. A właściwie ich hierarchizację. Droga jest celem.

Jest kilka zaległych, nie czytanych przez Was, postów, które jak tylko dopieszczę, opublikuję. Zaznaczam, że dla ciągłości historii i chronologii opowieści, będę je umieszczać z aktualną dla ich powstania datą, dlatego zajrzyj czasem, Drogi Czytelniku, na wcześniejsze, archiwalne strony. Jeśli chodzi o zdjęcia, selekcjonuję je na bieżąco, ale narzucony sobie perfekcjonizm publikacji każe mi wielokrotnie na nie „zerkać” zanim kliknę <upload>. Cierpliwości. Wierzę, że warto. To była długa droga. Ale to droga do domu, co dla wielu może być zaskakujące, ma w sobie najwięcej magii…

Tu.

Znasz to uczucie, kiedy spełnia się marzenie? To przyspieszone bicie serca, ta łezka w oku, ta duma i radość. Jeżeli marzysz o osiągnięciu jakiegoś punktu na Ziemi, często sam fakt dotarcia do celu wywołuje te emocje. Ale kiedy okazuje się, że miejsce w którym się znajdujesz, zaskakuje wszelkie twoje oczekiwania, sprawia, że nie wierzysz własnym oczom, znika duma i radość. Pojawia się coś nowego. Co? Skupienie. Analiza. PLAN.

Przeprowadzam się do Singapuru. Tak! To już postanowione. Kiedy? Czy „w najbliższej przyszłości” Cię satysfakcjonuje? Jak? Pewnie samolotem. Dlaczego? To już dłuższa historia.

Singapur to idealna mieszanka tropikalnego klimatu i przyrody, europejskiej organizacji i czystości, współczesnej dziwacznej architektury i historycznych smaczków, multinarodowości i kultury. No i woda, woda, woda. 5 spędzonych tu dni dla Malezyjczyków wydawało się absurdem. „Przecież Singapur jest taki mały, 1 dzień Ci wystarczy i zaczniesz się nudzić”. Już do malezyjskich przyjaciół pisałam – „nie wiem jak można nudzić się w tym wspaniałym mieście”.

Pierwszego dnia, gubiąc się w sieci podziemi, trafiłam do Marina Bay, gdzie Muzeum Sztuki i Nauki, inspirowane kwiatem lotosu, zdobyło pierwszy punkt w mojej wyliczance. Idealnie zaprojektowana przestrzeń, wszędobylska woda i palmy, nowatorskie pomysły i perfekcja szczegółu. Aż zatęskniłam za biurkiem, ołówkiem i AutoCad’em. Marina Bay Sand Hotel – podobno największy w Azji, rozbawił mnie infantylną metaforą, jaką jest umieszczenie wielkiej barki na szczycie 3 wież. 30S$, które wydałam na windę do góry, okazało się tego warte, bo widok na miasto z góry jest po prostu powalający. I wszędzie wokół widać żurawie. Te portowe, i te budowlane. Sceneria mojej romantycznej bajki.

Teatry na wodzie Esplande, Młodzieżowe Centrum Olimpijskie, Serpentine Bridge, widok na dzielnicę biznesową Raffles Place, trochę mało orginalne koło widokowe (Singapore Eye niczym London Eye), a wieczorem drinki nad Boat Bay, kolacja na dachu jednego z wieżowców i bollywoodzkie tańce w dzielnicy Little India  (w tym miejscu dziękuję Ewie, za kontakt do jej kumpla, który tak rozrywkowo przedstawił mi Singapurskie nocne życie). I tak minął dzień pierwszy, wieczór i poranek. Tyś spojrzał na owe stworzenia i wiedział, że były dobre….

Kolejne dni przyniosły egzotyczne smaki Chinatown, zakupy (z pewnością podczas tej podróży przegięłam z prezentami dla tych, co czekają w domu), relaks i tropikalne zdjęcia w Botanical Gardens, wizytę w Singapore Art University (można się tu doktorować…hmmm….), deszcz, niewinny flirt z surferami na wyspie Santosa, ogrom komercji na Orchard Road, nowe smaki kuchni japońskiej i zachód słońca. I jeszcze jedno muszę dodać – potrafią tutaj zrobić dobre Mohito. Lista punktów kompletna.

Jest pewne rosyjskie przysłowie – „Kto się wszędzie czuje jak w domu, nigdzie nie jest u siebie.” – z którym zupełnie się zgadzam. Odwiedziłam do tej pory „kilka” krajów, miast, wiosek i regionów. We Florencji poczułam to „coś”, ale myślę, że była to magia Michała Anioła. Drugi raz, w Porto, które do tej pory było na szczycie listy „moich miejsc na ziemi”, poczułam się naprawdę jak w domu. W większości, mieszkający tam przyjaciele wywołali to uczucie. Ale Singapur… nie wiem czy to efekt 2 miesięcznej podróży, ogrom wielkiego świata, który tak mnie pociąga, czy bliskość równika – czułam „to” dnia pierwszego i ostatniej nocy. I czuję to teraz, a jestem już 12000km dalej. Już bliżej domu, a jakby dalej. Pozwolę sobie jeszcze na weryfikację drugiego wrażenia, dla rozsądku, mimo iż serce już wie na pewno, że to tu….