Jak Niemożliwe, staje się Możliwe.

Posts tagged ‘Dom’

Błękitny Domek – FAQ + historia w pigułce :)

W związku z tym że pojawiło się wiele pytań dotyczących Kambodży, Siem Reap i mieszkańców Błękitnego Domku, chciałabym przybliżyć Wam całą historię jeszcze raz, od początku.

Jak trafiłam do Azji?

W styczniu 2011, podczas 3 miesięcznego kontraktu, dotarłam wraz z pracodawcą, do Siem Reap w Kambodży. Spędziliśmy tam 2 tygodnie, odwiedzając świątynie, badając kulturę Khmerów. Kiedy ja fotografowałam niesamowite świątynie kompleksy Angkor, Adriano uzupełniał notatki do swojej książki. Niestety (a właściwie na szczęście) pisanie zajmowało większą cześć dnia Adriano, więc ja miałam wolne.

Jak trafiłam do Błękitnego Domku?

Pewnego dnia, szwędając się po Siem Reap (niewielkiej mieścinie, swoistej turystycznej bramie, napędzanej ruchem generowanym przez świątynie Angkor Wat) trafiłam na dom, pełen dzieci. Wołały „Hi, hello, come and play with us”. Weszłam, przy bramie przywitała mnie wolontariuszka z Australii, Sue, która oprowadziła mnie po terenie i opowiedziała historię żyjących tu dzieci.

Kto mieszka w Błękitnym Domku?

Mom, mama zastępcza i założycielka domu, pochodzi z niewielkiej wioski Leap Chas oddalonej około 40km od Siem Reap. Założyła dom, by uchronić dzieci ze swojej wioski, przed życiem w totalnym ubóstwie, przed molestowaniem i głodem. Wiele dzieci ma rodziców,  którzy nie byli w stanie ich utrzymać,  zapewnić odpowiedniej opieki i edukacji. W domu mieszkają również dzieci krzywdzone przez rodziców z problemem alkoholowym, bite, zaniedbywane lub odrzucone.

Czym zajmują się dzieci w Błękitnym Domku?

Wszystkie dzieci chodzą do szkoły, uczą się pisania i czytania w ojczystym języku, matematyki i historii. Dodatkowo, na terenie Domu, prowadzone są lekcje angielskiego, nie tylko dla jego mieszkańców, ale również dla wszystkich chętnych dzieci z miasta. Prowadzone przez wolontariuszy, przypadkowych zagranicznych przechodniów (ja byłam jedyną z nich) jak również przez Mom i jej męża, którzy dobrze mówią po angielsku! Po szkole, dzieci uczą się uprawy, zajmują się kurami i kaczkami, utrzymują dom w czystości. Po obiado-kolacji, każdy zmywa po sobie talerz i razem, siadamy do odrabiania lekcji. W weekendy i wyjątkowe dni, dzieci spędzają czas na zabawie, piłka, skakanka, patykowe rzutki i wszystko inne co przyjdzie im do głowy.

Na co wydawane są pieniądze z pomocy?

Na stronie organizacji (CDO – Children Development Organisation) http://cdochildren.wordpress.com/ możesz dowiedzieć się ile kosztują podstawowe produkty w Kambodży i bezpośrednio wysłać pieniądze. Dlaczego więc proponuję wysłać je do mnie? Podczas pobytu i wielu wspólnych dniach, zauważyłam że często datki ludzi są przekazywane na administrację budynku, opłaty za prąd i wodę oraz na inne administracyjne opłaty. Postanowiłam, że wszelkie pieniądze które uda mi się zebrać, trafią w potrzeby dzieci, czyniąc ich życie bardziej przyjemnym. I tak, w zeszłym roku, poza mundurkami i książkami do szkoły, poza jedzeniem i zapasami szamponu, udało mi się kupić 100 porcji  mleka  w kartonikach (które tu wydaje się być rarytasem, a dla nas jest przecież podstawą), pistolety na wodę i lalki (całkowity koszt 10$ – czym jest 10$ w porównaniu z radością i zabawą jakie sprawiły te zabawki) i ostatniego dnia, wielkie ciasto bananowe, którego dzieci nigdy wcześniej nie jadły (ja zresztą też, pyyycha)

W tym roku, po konsultacji z Mom, mamy jeszcze jeden cel – rozbudowa i modernizacja Domu w którym mieszkają. W tej chwili dzieci bawią się (podczas pory deszczowej kiedy zalewa cały teren), śpią (na składanych matach, pod moskitierami) i jedzą w tej samej otwartej przestrzeni domu, ok. 10x10m. potrzebne są podziały na pokoje. Dlatego, część zebranych pieniędzy, chcę przeznaczyć na dofinansowanie tego celu. Poza tym, standardowo już, po „wywiadzie” co w Domu jest najbardziej potrzebne, udamy się na zakupy.

Dodatkowo, w związku z tym że jestem architektem a Piotr (mój narzeczony) inżynierem budowy, postanowiliśmy podzielić się i pomóc naszą wiedzą i doświadczeniem. Po dotarciu do Siem Reap, będziemy mieli 2 dni, na zaprojektowanie nowych przestrzeni w domu i 5 dni na ich zbudowanie. Przecież nie ma rzeczy niemożliwych!

Kiedy i gdzie można wpłacać pieniądze?

Aktualnie mieszkamy w Kuala Lumpur w Malezji, do Kambodży lecimy 17 czerwca 2012 na 7 dni (do 24.06.2012).  Dla Waszej wygodny, pieniądze zbieramy na naszym wspólnym polskim koncie, z którego w poniedziałek (najpóźniej wtorek) wybierzemy pieniądze w lokalnym banku w  dolarach USD, unikając wielokrotnego przewalutowania. W związku z czasem procedur bankowych, ostatnim dniem na wykonanie przelewu jest piątek 15.06, ale po co czekać jeszcze dwa tygodnie, kliknij przelew już dziś! J

Dane do przelewu:

Martyna Lewandowska, Piotr Łańcucki

(adres, jeśli wymagany) Kołobrzeska 14b/3  78-400 Szczecinek

Bank Zachodni WBK

93 1090 1287 0000 0001 1678 5338

Co dostaniesz w zamian za pomoc?

Radość i satysfakcję!!! Świadomość, że odmieniło się życie dzieci,  które mimo 12 tysięcy kilometrów, dzięki nam, wiedzą, gdzie leży Polska, wiedzą już jak smakują jabłka i dziękują Ci za Twoją pomoc! Poza tym, każdemu kto wyśle to minimalne 10$, chcielibyśmy wysłać kartkę z podziękowaniem i zdjęciem dzieci z Błękitnego Domku. Dlatego nie zapomnij w treści przelewu, wpisać swojego adresu!

Wierzę, że odpowiedziałam na nurtujące Was pytania! Jeśli jeszcze coś zaprząta Wasze myśli, piszcie tys.arch@hotmail.com lub komentujcie ten wpis! Mamy jeszcze 2 tygodnie, pomóżmy, razem możemy odmienić świat!!!

Teatr.

Nie jestem feministką. Nie*. Równouprawnienie jest moim zdaniem utopijną bzdurą. Każdy ma pewien zestaw cech, umiejętności i predyspozycji, jedni są stworzeni do pewnych funkcji, inni nie. Akceptuję ten stan rzeczy. Z prawnego punktu widzenia dyskryminacja płciowa czy rasowa powinna być zakazana. Pracodawca, który wartościuje pracowników bo kolorach, upodobaniach czy biuście, powinien być karany. Gotówką czy chłostą, zdecydujcie sami. I wcale nie piszę tego pod wpływem frustracji wynikającej z przedłużającego się braku zatrudnienia.  (@#$@%@!!!!#$@$#$)

Ale nie o moich nerwach chcę dziś pisać. Otóż, jakiś czas temu przeżyłam „dzień sierotki”. Ze ściany urwał się obrazek. Skończył mi się płyn do spryskiwaczy w samochodzie. Naszedł czas wynieść 2 wielkie kartony gratów do piwnicy. Przepalił mi się kabel od monitora. Pobiłam talerz. A na koniec, uderzyłam łokciem w klamkę…

I gdzie tu dramat? Zawsze bez problemu radziłam sobie z takimi dniami. Butelka wina, stary dobry rock’n’roll, lody, potem głupawy film i czekolada – można było zasnąć spokojnie. Ale nie Tego Dnia… Nie mogłam znaleźć młotka. Pomyliłam płyn do szyb z płynem do prania. Naciągnęłam ścięgno. Przestałam używać drugiego monitora. Boję się chodzić na boso po kuchni. I płakałam w poduszkę nad bolącym łokciem.

I tu następuje zwrot akcji i uzasadnienie całego tego wstępu. Nie jestem feministką. Ale do niedawna, byłam kobietą, która sama radziła sobie ze wszystkim. Z wymianą opon. Malowaniem salonu. Skręcaniem szafek. Bólem bez „pocałuję to się zagoi”. Kablami. I przysłowiowym cieknącym kranem. Do momentu, kiedy pojawił się On. Choć to nie jest całkowicie Jego wina.

Z wiekiem i doświadczeniem do każdej kobiety dociera, że mężczyźni lubią te małe gesty, te „męskie”rzeczy, które mogę dla nas zrobić. Możemy być niezależne, wyzwolone (hmm…), silne i równouprawnione. I to ich kręci. Ale tak jak my chcemy być przepuszczane pierwsze w drzwiach, tak i oni chcą zmieniać nam olej w silniku. Świadomość, że ona umie obługiwać wiertarkę i potrafi zorganizować dobrego elektryka czyni ją atrakcyjną, ale na świadomości niech pozostanie. Bo to on chce, w imię pierwotnej mądrości gatunku, być za to odpowiedzialny. I ta jego pierwotna, gentelmeńska mądrość czyni go dla niej jeszcze bardziej atrakcyjnym. „Wiem, że potrafisz, ale pozwól mi to zrobić kochanie”  I jest to układ, na który jestem w stanie przystać.

Bo czym byłaby wycieczka w góry, gdybym ja nie robiła kanapeczek, a on nie znosił z lasu drewna? Czym byłby wypad na zakupy, gdybym nie szukała jego ulubionego piwa, a on nie dźwigał reklamówek? Jak wyglądał by świat, gdybym równouprawniona-ja wymieniała akumulator, a równouprawniony-on nakładał odżywczą maseczkę na twarz? Oboje jesteśmy do tego tak samo zdolni, ale czymże było by życie bez tej odrobiny teatru?

Teraz, gdy nie mieszkamy razem (z powodu odmiennych ścierzek kariery, nie dlatego, że sprzątałam Jego kubki z „dobrą” kawą, i nie dlatego, że zaburzał kompozycję na moim bibliotecznym słupku) muszę przywrócić system do „przed wprowadzką” i zainstalować program „kobieta-do-związku-idealna.exe” w wersji beta. 5 dni – niezależna, silna, równouprawniona. 2 dni weekendu – krucha, potrzebująca pomocy do dźwigania i pełna podziwu dla męskich umiejętności. Już mu wysłałam maila-update’a i najwspanialsze jest to, że sama idea bawi go tak samo jak mnie. Ale fajnie jest się czasem odstawiać teatr, pobawić w tradycyjny dom…

*o feminiźmie i moim do niego podejściu mogłabym rozprawiać godzinami, ale powstrzymam się z dwóch powodów:  1 – niewielka już liczba koleżanek mogła by się srogo obrazić. 2 – nie dojrzałam jeszcze do publicznego naświetlania mojego sekretnego-wrażliwego-słodkiego-ja, Ci co je znają, wiedzą, że jest nie do zniesienia :D

Cisza.

(16.03.2011) „Minęło już tyle dni, kiedy ostatnio pisałaś?” (…) Wiem. WIEM! Liczę te dni, patrze na nie, macham im kiedy odpływają w zmroku. I nie mogę się oprzeć wrażeniu, że nie ma to znaczenia. Pisanie. Jedzenie. Prowadzenie samochodu. Malowanie paznokci. Telefony. Nie będę kłamać, bycie tu i teraz, w tym szarym powietrzu, tym zimnie,  w tych czterech nienagannie otynkowanych ścianach i zawsze świeżym schabie – przytłacza mnie i męczy. Dajcie mi wszyscy święty spokój!!!

Na początku próbowałam to tłumaczyć „syndromem powrotu”. Kiedy pierwsze dni mijają na radości przywitań, uściskach tęsknoty i przyjemności własnego prysznica. Potem są opowieści, pytania, łzy wspomnień i napięcie planów. Mijają dwa, trzy tygodnie. Jeszcze pełna jestem energii, chce mi się malować, sprzątać, przeszywać broszki, umagiczniać zdjęcia. Dziś, na te zdjęcia nie mogę patrzeć…

(22.03.2011) Staram się odpowiedzialnie podejść do rzeczywistości. Uzupełniam życiorys, dopełniam portfolio, up-datuje galerie. Rozliczam rachunki. Przeliczam raty karty kredytowej. Rezygnuje z kina. Dobrze, że On jest przy mnie, cierpliwie znosi moje poranne humory, popołudniowe nerwice i wieczorne chandry.  Ale i to ma swoje granice.

Długo, była we mnie cisza. Ta upiorna, zimna cisza. Kiedy rytmy myśli zwalniają do niewyczuwalnego wręcz tempa, cała zapadam się, imploduje, nie ma we mnie energii. On  to doskonale wyczuwa, coraz rzadziej udaje mi się umknąć jego uwadze, kiedy zamiast generować energię, zasysam ją. Nawet Kot mnie unikał.

(11.04.2011) Koniec!!! Dziś jest ten dzień, kiedy nuda mojej własne egzystencji osiągnęła granicę. Chciałam cierpliwie, grzecznie, honorowo. Koniec z tym!! Nie biorę byka za rogi, bo byk gdzieś w tej ciszy mi umknął! Zaciskam zęby, marznę, przyodziewam bojowe barwy! Dziś jest ten dzień, kiedy cisza się kończy! Musi!! Bo więcej nie zniosę mdławego tempa mydlanych ballad, chcę jazzu, chcę flamenco, chcę hałasu rocka.

Nie wiem, czego dokładnie chcę. Nie wiem, gdzie chciałabym być za miesiąc. Wiem, że On jest ze mną, że kocham i że damy radę. A w hałasie zadymki życia na pewno coś się wymyśli. Przecież tylko przy dynamicznych rytmach naprawdę mogę myśleć. Może skandynawski folk dla odmiany…

 

 

 

 

Tu.

Znasz to uczucie, kiedy spełnia się marzenie? To przyspieszone bicie serca, ta łezka w oku, ta duma i radość. Jeżeli marzysz o osiągnięciu jakiegoś punktu na Ziemi, często sam fakt dotarcia do celu wywołuje te emocje. Ale kiedy okazuje się, że miejsce w którym się znajdujesz, zaskakuje wszelkie twoje oczekiwania, sprawia, że nie wierzysz własnym oczom, znika duma i radość. Pojawia się coś nowego. Co? Skupienie. Analiza. PLAN.

Przeprowadzam się do Singapuru. Tak! To już postanowione. Kiedy? Czy „w najbliższej przyszłości” Cię satysfakcjonuje? Jak? Pewnie samolotem. Dlaczego? To już dłuższa historia.

Singapur to idealna mieszanka tropikalnego klimatu i przyrody, europejskiej organizacji i czystości, współczesnej dziwacznej architektury i historycznych smaczków, multinarodowości i kultury. No i woda, woda, woda. 5 spędzonych tu dni dla Malezyjczyków wydawało się absurdem. „Przecież Singapur jest taki mały, 1 dzień Ci wystarczy i zaczniesz się nudzić”. Już do malezyjskich przyjaciół pisałam – „nie wiem jak można nudzić się w tym wspaniałym mieście”.

Pierwszego dnia, gubiąc się w sieci podziemi, trafiłam do Marina Bay, gdzie Muzeum Sztuki i Nauki, inspirowane kwiatem lotosu, zdobyło pierwszy punkt w mojej wyliczance. Idealnie zaprojektowana przestrzeń, wszędobylska woda i palmy, nowatorskie pomysły i perfekcja szczegółu. Aż zatęskniłam za biurkiem, ołówkiem i AutoCad’em. Marina Bay Sand Hotel – podobno największy w Azji, rozbawił mnie infantylną metaforą, jaką jest umieszczenie wielkiej barki na szczycie 3 wież. 30S$, które wydałam na windę do góry, okazało się tego warte, bo widok na miasto z góry jest po prostu powalający. I wszędzie wokół widać żurawie. Te portowe, i te budowlane. Sceneria mojej romantycznej bajki.

Teatry na wodzie Esplande, Młodzieżowe Centrum Olimpijskie, Serpentine Bridge, widok na dzielnicę biznesową Raffles Place, trochę mało orginalne koło widokowe (Singapore Eye niczym London Eye), a wieczorem drinki nad Boat Bay, kolacja na dachu jednego z wieżowców i bollywoodzkie tańce w dzielnicy Little India  (w tym miejscu dziękuję Ewie, za kontakt do jej kumpla, który tak rozrywkowo przedstawił mi Singapurskie nocne życie). I tak minął dzień pierwszy, wieczór i poranek. Tyś spojrzał na owe stworzenia i wiedział, że były dobre….

Kolejne dni przyniosły egzotyczne smaki Chinatown, zakupy (z pewnością podczas tej podróży przegięłam z prezentami dla tych, co czekają w domu), relaks i tropikalne zdjęcia w Botanical Gardens, wizytę w Singapore Art University (można się tu doktorować…hmmm….), deszcz, niewinny flirt z surferami na wyspie Santosa, ogrom komercji na Orchard Road, nowe smaki kuchni japońskiej i zachód słońca. I jeszcze jedno muszę dodać – potrafią tutaj zrobić dobre Mohito. Lista punktów kompletna.

Jest pewne rosyjskie przysłowie – „Kto się wszędzie czuje jak w domu, nigdzie nie jest u siebie.” – z którym zupełnie się zgadzam. Odwiedziłam do tej pory „kilka” krajów, miast, wiosek i regionów. We Florencji poczułam to „coś”, ale myślę, że była to magia Michała Anioła. Drugi raz, w Porto, które do tej pory było na szczycie listy „moich miejsc na ziemi”, poczułam się naprawdę jak w domu. W większości, mieszkający tam przyjaciele wywołali to uczucie. Ale Singapur… nie wiem czy to efekt 2 miesięcznej podróży, ogrom wielkiego świata, który tak mnie pociąga, czy bliskość równika – czułam „to” dnia pierwszego i ostatniej nocy. I czuję to teraz, a jestem już 12000km dalej. Już bliżej domu, a jakby dalej. Pozwolę sobie jeszcze na weryfikację drugiego wrażenia, dla rozsądku, mimo iż serce już wie na pewno, że to tu….